Data: 11-13 września Godziny wylotu: Gdańsk - Stavanger ok. 16.00, Stavanger - Gdańsk ok. 18.00 Miejsce: Stavanger, Preikestolen
Pomysłów na niskobudżetową wyprawę było kilka. Spośród wszystkich opcji wybór padł na Stavanger. Wesoła ekipa złożona z czterech młodych chłopaków wyruszyła na fiordy. Zanim to jednak nastąpiło, czekało ich wiele niespodzianek.
Jedenasty września był dniem niespokojnym. Szczęśliwi i pozytywnie nastawieni pojechaliśmy na stację Gdańsk Wrzeszcz, skąd chcieliśmy udać się pociągiem na lotnisko. Nieoczekiwanie jednak okazało się, że kolega zostawił bilety na sopockim peronie. Nie było czasu na to, żeby wrócić do Sopotu i je stamtąd wziąć. Teoretycznie nie był to problem, bo istnieją mobilne bilety, które można bez problemu ściągnąć na telefon i pokazać na lotnisku. Problem w tym, że były tam też bilety na prom i autobus, którym mieliśmy się dostać na Preikestolen.
Szybka decyzja. Idziemy szukać ksera. Manhattan, ostatnie piętro - jest ksero! Po drodze spotkaliśmy nawet Kubę Wawrzyniaka, ale zamiast zdjęcia z polskim piłkarzem woleliśmy szybko dostać się na stację kolejową. Dla oddanych fanów byłby to wybór tragiczny, dla nas był oczywisty.
Nie wiedzieliśmy o której mamy transport. Po dotarciu na stację kolejową naszym oczom ukazał się pociąg. Tyle że był na innym peronie. Jedni bardziej zdecydowani przebiegli przez tory od razu, drudzy się zawahali. Po wejściu do pociągu ruszyliśmy na lotnisko, teraz już rozśmieszeni zaistniałą sytuacją.
Powody do śmiechu skończyły się jednak na bramce. Kazano nam otworzyć plecak. W nim namiot, dwa śpiwory i inne mniej ważne rzeczy. I stelaże do namiotu, które musieliśmy zostawić na lotnisku. W czternastą rocznicę nowojorskiej katastrofy panowie na bramce nie mieli humoru, a ich wyobraźnia sięgała zenitu - łatwo im było sobie wyobrazić jak metalowe końcówki osadzone na rurkach z włókna szklanego ranią pasażerów. Po zapoznaniu się z ceną, jaką trzeba byłoby zapłacić za nadanie stelaży jako bagaż rejestrowany, poprosiliśmy pracownika kiosku o ich przechowanie do niedzieli.
Po wylądowaniu poszliśmy do ubikacji, żeby napełnić puste butelki wodą. Potem skierowaliśmy się na przystanek, żeby pojechać autobusem do Stavanger. Spotkaliśmy tam trzyosobową grupę Polaków, którzy urządzili sobie podobną wycieczkę jak my. Na ich szczęście z bagażem rejestrowanym, w którym można mieć wszystko. W autobusie kierowcą okazał się być Polak - spytałem oczywiście czy istnieje takie coś jak bilet grupowy. Istnieje - zamiast 33 koron na osobę zapłacilibyśmy 16. Nie zapłaciliśmy, bo kierowca ujrzawszy banknot jaki mu daliśmy kazał nam zająć miejsca w autobusie. Nie miał jak wydać albo po prostu nie chciało mu się szukać drobnych - w każdym razie dziękujemy.
Po dojechaniu do Stavanger okazało się, że nie ma tam miejsca, w którym można by rozbić namiot, a bilety na prom i autobus są na 12, a nie 11 września. Trudno, idziemy na terminal spytać się, czy możemy płynąć dzień wcześniej. Na promie nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by nam udzielił takiej informacji. Trudno, płyniemy. Okazało się, że obawy były bezpodstawne, nie było żadnego problemu z zaakceptowaniem biletu zarówno na promie jak i w autobusie.
Towarzysząc trzem spotkanym podróżnikom zaczęliśmy razem wspinać się na górę. Po przejściu kilometra zaczęło zmierzchać, więc postanowiliśmy rozbić namiot. Spotkani Polacy poszli dalej - im rozbicie namiotu zajęłoby 5 minut, my nie mieliśmy stelaży, więc musieliśmy zacząć kombinować. Dziwnym trafem przed podróżą zakupiłem dwie szpule sznurka, który był wybawieniem ode złego. Przezorny zawsze ubezpieczony. Namioty rozbite, ognisko rozpalone, piwko wypite, kiełbasy zjedzone. Partyjka w karty i spać. A, no i jeszcze teraflu przygotowane w puszkach po piwie na lepsze samopoczucie.
Noc raczej spokojna, może oprócz szalejącego wiatru. Cóż, w porównaniu do drugiej nocy można go nazwać wiaterkiem, ale o tym później. Pobudka o 8, pogoda wyśmienita, słońce i pojedyncze chmury. Idziemy! Po drodze spotykamy poznanych wcześniej Polaków, którzy wracali z góry. Pozdrawiamy! Na samo Preikestolen wyprawa nie była zbyt wymagająca. Widoki? Zapierające dech w piersiach, poeci bez wątpienia odnaleźli by w nich panteizm - my ograniczyliśmy się do kilku słów wyrażających zachwyt, były zajebiste. O krajobrazie ciężko pisać, trzeba go zobaczyć, więc nie będę Was męczył moim gadaniem.
Półka skalna zdobyta, zdjęcia porobione, turystów mnóstwo. Czas wejść na szczyt. Dziesięć metrów wyżej brak turystów, powrót do dzikiej natury - niektórym z wrażenia nie tylko szczęka opadła. Niektórym świat stawał na głowie, niektórzy żyli na krawędzi wiążąc koniec z końcem. Trochę zabawy połączonej z adrenaliną i dalsza podróż na górę. Kilkadziesiąt metrów wyżej wiatr ścinał z nóg - dosłownie. Trzeba było trzymać się kamieni, żeby się nie przewrócić. Zdradliwy wiał ze wszystkich stron, nawet się wysikać nie dało. Szczyt zdobyty - z samej góry widok jeszcze ładniejszy niż z półki. Wszyscy, którzy pojechali tam gdzie my i zobaczyli samą półkę - żałujcie, naprawdę. Na szczycie liczne jeziora, szersza sceneria fiordu, naprawdę piękny widok.
Czas schodzić, cel osiągnięty. Napełniliśmy butelki - wodę braliśmy ze strumyków albo ze stałych wodopojów. Była czyściutka i całkiem smaczna, słowo. Schodzimy nieoznakowaną drogą po skałach, trochę skakania, trochę zjeżdżania na tyłku - ogólnie rzecz biorąc dość bezpiecznie, choć bardziej wymagająco. Podczas drogi powrotnej narodził się pomysł, żeby się wykąpać w jednym z jezior koło szlaku. Mnóstwo ludzi, woda lodowata, brak kąpielówek. Dwóch z ekipy nie miało ochoty, kumpel wraz ze mną uznał, że trzeba spróbować wszystkiego. Jezioro wybrane, ubrania zrzucone, wchodzimy w bokserkach. Płyniemy od jednej skały do drugiej i z powrotem. Ludzie robią zdjęcia, niektórzy patrzą z uśmiechem na ustach, drudzy jak na idiotów. Wychodzimy, uczucie niesamowite - nie czuliśmy ręczników na skórze. Szybkie ubranie się w suche rzeczy, krótki odpoczynek i dalej w drogę.
Droga powrotna w końcowej fazie dość męcząca - schodzi się trudniej niż wchodzi. Czas na odwiedzenie sklepu koło schroniska. Ktoś kupił pamiątki, ktoś pocztówki, inni milkshake'i za 20 koron - fantastyczna alternatywa żeby poczuć inny smak niż ten oferowany przez czekolady i parówki, które były naszym głównym pożywieniem przez ten weekend. Idziemy brzegiem jeziora koło schroniska w poszukiwaniu miejsca na namioty i ognisko. Po drodze jemy jagody. Dużo jagód. Miejsc na rozbicie namiotu ze stelażem było sporo. Tych na rozbicie namiotu za pomocą sznurka dużo mniej. Ale nie można wybrzydzać, w końcu znaleźliśmy miejsce.
Chmury zwiastowały nadejście deszczu, wiatru i wszystkiego co najgorsze. Na nasze szczęście lub nieszczęście - spotkał nas tylko bardzo silny wiatr, który targał namiotami na prawo i lewo. Deszczu w nocy jako takiego nie było. Trochę kropiło, ale namiot nie przemakał. Rano spotkał nas deszcz. Zmokliśmy, przepraszam za to idiotyczne porównanie, jak świnie. Okazało się, że nasze kurtki przeciwdeszczowe wcale nie są przeciwdeszczowe. Nie wspominając o butach.
O dziewiątej rano wracamy do Stavanger. Podróż minęła, aż dziwne, bez przeszkód. Na miejscu pytamy się przechodniów gdzie znajdziemy McDonald, czyli jedną z nielicznych "restauracji" w Norwegii gdzie można tanio zjeść. Naszym oczom ukazuje się dwóch przybyszów z czarnego lądu, którzy zaczynają krzyczeć, kolejno: "Polaki, Polaki, kurwa, kolega, kolega". Pytamy jednego z nich gdzie możemy znaleźć McDonald - odpowiada, że "McDonald" to imię jego kolegi. I pyta o "baku baku".
Zwieńczeniem podróży było spotkanie polskiej wycieczki na przystanku, z którego odjeżdża autobus na lotnisko. Panowie wybrali się do Norwegii na ryby, z tego co udało mi się podsłuchać było "zajebiście". Kupiliśmy grupowy bilet, zapłaciliśmy na osobę 16 koron. Kierowcą był oczywiście nasz rodak. Droga powrotna przebiegła bez problemów, w Gdańsku odebraliśmy stelaże do namiotu. Najwyższy czas - kierunek dom.
Koszta na osobę: Lot Gdańsk - Stavanger: 60zł Lot Stavanger - Gdańsk: 100zł 2x duży bagaż podręczny: 40zł Autobus z lotniska do Stavanger: 0zł Autobus ze Stavanger na lotnisko: 8zł Prom do Tau + autobus na parking pod Preikestolen tam i z powrotem: 112zł McDonald: 30zł Milkshake: 10zł Razem: 360zł
Pokażcie zdjęcia z Preike mamusiom, to będziecie mieć gwarantowany szlaban na wyjazdy do 30-stki
:)Może niektórych nazwą to młodzieńcza fantazją ale mi nasuwa się całkiem inne określenie ...
Czytałem o tym przed wyjazdem. Zaznaczam jeszcze raz - wszystko zależy od perspektywy, zadbaliśmy o to by nic nam się nie stało. Brawurą bez wątpienia wykazała się inna grupa Polaków, która skakała na krawędzi "ambony" - lekki podmuch wiatru i mogłoby się skończyć tragicznie. My długo szukaliśmy miejsca, żeby bezpiecznie zrobić ciekawe zdjęcia
:)
Zdjęcia fajne , widoki przepiękne .Po wylądowaniu poszliśmy do ubikacji, żeby napełnić puste butelki wodą. Mam taką tylko mała sugestię żebyście następnym razem brali wodę z kranu
:lol:
No dobra, jesteście trochę rozgrzeszeni, że to nie było na krwędzi klifu ale mimo wszystko takie przesadne wygłupy na skałach, to nie jest dobry pomysł. Pomoc lekarska w Norwegii jednak "troszkę" kosztuje, a o jakieś specjalne ubezpieczenie raczej Was nie posądzam
:)
Dlaczego nikt na fly4free nie napisał, że w tym roku jest obowiązkiem być na Preikestolen... ;) Ja mam takie wrażenie...
... gdyby były loty Wrocław - Stavanger też bym się pewnie wybrał, a inaczej mi się nie chce...
PS. Fajna przygoda, ale dorośnijcie, chociaż trochę...
bardzo fajna relacja, super się czyta, biorąc pod uwagę fakt, że pisał to ktoś dość młody - przywróciłeś mi wiarę w młode pokolenie
:mrgreen: dopóki nie zobaczyłam co niektórych zdjęć - jak pomyślę, że mój syn za kilkanaście lat będzie miał takie pomysły
:?chyba się starzeję
:lol:
Godziny wylotu: Gdańsk - Stavanger ok. 16.00, Stavanger - Gdańsk ok. 18.00
Miejsce: Stavanger, Preikestolen
Pomysłów na niskobudżetową wyprawę było kilka. Spośród wszystkich opcji wybór padł na Stavanger. Wesoła ekipa złożona z czterech młodych chłopaków wyruszyła na fiordy. Zanim to jednak nastąpiło, czekało ich wiele niespodzianek.
Jedenasty września był dniem niespokojnym. Szczęśliwi i pozytywnie nastawieni pojechaliśmy na stację Gdańsk Wrzeszcz, skąd chcieliśmy udać się pociągiem na lotnisko. Nieoczekiwanie jednak okazało się, że kolega zostawił bilety na sopockim peronie. Nie było czasu na to, żeby wrócić do Sopotu i je stamtąd wziąć. Teoretycznie nie był to problem, bo istnieją mobilne bilety, które można bez problemu ściągnąć na telefon i pokazać na lotnisku. Problem w tym, że były tam też bilety na prom i autobus, którym mieliśmy się dostać na Preikestolen.
Szybka decyzja. Idziemy szukać ksera. Manhattan, ostatnie piętro - jest ksero! Po drodze spotkaliśmy nawet Kubę Wawrzyniaka, ale zamiast zdjęcia z polskim piłkarzem woleliśmy szybko dostać się na stację kolejową. Dla oddanych fanów byłby to wybór tragiczny, dla nas był oczywisty.
Nie wiedzieliśmy o której mamy transport. Po dotarciu na stację kolejową naszym oczom ukazał się pociąg. Tyle że był na innym peronie. Jedni bardziej zdecydowani przebiegli przez tory od razu, drudzy się zawahali. Po wejściu do pociągu ruszyliśmy na lotnisko, teraz już rozśmieszeni zaistniałą sytuacją.
Powody do śmiechu skończyły się jednak na bramce. Kazano nam otworzyć plecak. W nim namiot, dwa śpiwory i inne mniej ważne rzeczy. I stelaże do namiotu, które musieliśmy zostawić na lotnisku. W czternastą rocznicę nowojorskiej katastrofy panowie na bramce nie mieli humoru, a ich wyobraźnia sięgała zenitu - łatwo im było sobie wyobrazić jak metalowe końcówki osadzone na rurkach z włókna szklanego ranią pasażerów. Po zapoznaniu się z ceną, jaką trzeba byłoby zapłacić za nadanie stelaży jako bagaż rejestrowany, poprosiliśmy pracownika kiosku o ich przechowanie do niedzieli.
Po wylądowaniu poszliśmy do ubikacji, żeby napełnić puste butelki wodą. Potem skierowaliśmy się na przystanek, żeby pojechać autobusem do Stavanger. Spotkaliśmy tam trzyosobową grupę Polaków, którzy urządzili sobie podobną wycieczkę jak my. Na ich szczęście z bagażem rejestrowanym, w którym można mieć wszystko. W autobusie kierowcą okazał się być Polak - spytałem oczywiście czy istnieje takie coś jak bilet grupowy. Istnieje - zamiast 33 koron na osobę zapłacilibyśmy 16. Nie zapłaciliśmy, bo kierowca ujrzawszy banknot jaki mu daliśmy kazał nam zająć miejsca w autobusie. Nie miał jak wydać albo po prostu nie chciało mu się szukać drobnych - w każdym razie dziękujemy.
Po dojechaniu do Stavanger okazało się, że nie ma tam miejsca, w którym można by rozbić namiot, a bilety na prom i autobus są na 12, a nie 11 września. Trudno, idziemy na terminal spytać się, czy możemy płynąć dzień wcześniej. Na promie nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by nam udzielił takiej informacji. Trudno, płyniemy. Okazało się, że obawy były bezpodstawne, nie było żadnego problemu z zaakceptowaniem biletu zarówno na promie jak i w autobusie.
Towarzysząc trzem spotkanym podróżnikom zaczęliśmy razem wspinać się na górę. Po przejściu kilometra zaczęło zmierzchać, więc postanowiliśmy rozbić namiot. Spotkani Polacy poszli dalej - im rozbicie namiotu zajęłoby 5 minut, my nie mieliśmy stelaży, więc musieliśmy zacząć kombinować. Dziwnym trafem przed podróżą zakupiłem dwie szpule sznurka, który był wybawieniem ode złego. Przezorny zawsze ubezpieczony. Namioty rozbite, ognisko rozpalone, piwko wypite, kiełbasy zjedzone. Partyjka w karty i spać. A, no i jeszcze teraflu przygotowane w puszkach po piwie na lepsze samopoczucie.
Noc raczej spokojna, może oprócz szalejącego wiatru. Cóż, w porównaniu do drugiej nocy można go nazwać wiaterkiem, ale o tym później. Pobudka o 8, pogoda wyśmienita, słońce i pojedyncze chmury. Idziemy! Po drodze spotykamy poznanych wcześniej Polaków, którzy wracali z góry. Pozdrawiamy! Na samo Preikestolen wyprawa nie była zbyt wymagająca. Widoki? Zapierające dech w piersiach, poeci bez wątpienia odnaleźli by w nich panteizm - my ograniczyliśmy się do kilku słów wyrażających zachwyt, były zajebiste. O krajobrazie ciężko pisać, trzeba go zobaczyć, więc nie będę Was męczył moim gadaniem.
Półka skalna zdobyta, zdjęcia porobione, turystów mnóstwo. Czas wejść na szczyt. Dziesięć metrów wyżej brak turystów, powrót do dzikiej natury - niektórym z wrażenia nie tylko szczęka opadła. Niektórym świat stawał na głowie, niektórzy żyli na krawędzi wiążąc koniec z końcem. Trochę zabawy połączonej z adrenaliną i dalsza podróż na górę. Kilkadziesiąt metrów wyżej wiatr ścinał z nóg - dosłownie. Trzeba było trzymać się kamieni, żeby się nie przewrócić. Zdradliwy wiał ze wszystkich stron, nawet się wysikać nie dało. Szczyt zdobyty - z samej góry widok jeszcze ładniejszy niż z półki. Wszyscy, którzy pojechali tam gdzie my i zobaczyli samą półkę - żałujcie, naprawdę. Na szczycie liczne jeziora, szersza sceneria fiordu, naprawdę piękny widok.
Czas schodzić, cel osiągnięty. Napełniliśmy butelki - wodę braliśmy ze strumyków albo ze stałych wodopojów. Była czyściutka i całkiem smaczna, słowo. Schodzimy nieoznakowaną drogą po skałach, trochę skakania, trochę zjeżdżania na tyłku - ogólnie rzecz biorąc dość bezpiecznie, choć bardziej wymagająco. Podczas drogi powrotnej narodził się pomysł, żeby się wykąpać w jednym z jezior koło szlaku. Mnóstwo ludzi, woda lodowata, brak kąpielówek. Dwóch z ekipy nie miało ochoty, kumpel wraz ze mną uznał, że trzeba spróbować wszystkiego. Jezioro wybrane, ubrania zrzucone, wchodzimy w bokserkach. Płyniemy od jednej skały do drugiej i z powrotem. Ludzie robią zdjęcia, niektórzy patrzą z uśmiechem na ustach, drudzy jak na idiotów. Wychodzimy, uczucie niesamowite - nie czuliśmy ręczników na skórze. Szybkie ubranie się w suche rzeczy, krótki odpoczynek i dalej w drogę.
Droga powrotna w końcowej fazie dość męcząca - schodzi się trudniej niż wchodzi. Czas na odwiedzenie sklepu koło schroniska. Ktoś kupił pamiątki, ktoś pocztówki, inni milkshake'i za 20 koron - fantastyczna alternatywa żeby poczuć inny smak niż ten oferowany przez czekolady i parówki, które były naszym głównym pożywieniem przez ten weekend. Idziemy brzegiem jeziora koło schroniska w poszukiwaniu miejsca na namioty i ognisko. Po drodze jemy jagody. Dużo jagód. Miejsc na rozbicie namiotu ze stelażem było sporo. Tych na rozbicie namiotu za pomocą sznurka dużo mniej. Ale nie można wybrzydzać, w końcu znaleźliśmy miejsce.
Chmury zwiastowały nadejście deszczu, wiatru i wszystkiego co najgorsze. Na nasze szczęście lub nieszczęście - spotkał nas tylko bardzo silny wiatr, który targał namiotami na prawo i lewo. Deszczu w nocy jako takiego nie było. Trochę kropiło, ale namiot nie przemakał. Rano spotkał nas deszcz. Zmokliśmy, przepraszam za to idiotyczne porównanie, jak świnie. Okazało się, że nasze kurtki przeciwdeszczowe wcale nie są przeciwdeszczowe. Nie wspominając o butach.
O dziewiątej rano wracamy do Stavanger. Podróż minęła, aż dziwne, bez przeszkód. Na miejscu pytamy się przechodniów gdzie znajdziemy McDonald, czyli jedną z nielicznych "restauracji" w Norwegii gdzie można tanio zjeść. Naszym oczom ukazuje się dwóch przybyszów z czarnego lądu, którzy zaczynają krzyczeć, kolejno: "Polaki, Polaki, kurwa, kolega, kolega". Pytamy jednego z nich gdzie możemy znaleźć McDonald - odpowiada, że "McDonald" to imię jego kolegi. I pyta o "baku baku".
Zwieńczeniem podróży było spotkanie polskiej wycieczki na przystanku, z którego odjeżdża autobus na lotnisko. Panowie wybrali się do Norwegii na ryby, z tego co udało mi się podsłuchać było "zajebiście". Kupiliśmy grupowy bilet, zapłaciliśmy na osobę 16 koron. Kierowcą był oczywiście nasz rodak. Droga powrotna przebiegła bez problemów, w Gdańsku odebraliśmy stelaże do namiotu. Najwyższy czas - kierunek dom.
Koszta na osobę:
Lot Gdańsk - Stavanger: 60zł
Lot Stavanger - Gdańsk: 100zł
2x duży bagaż podręczny: 40zł
Autobus z lotniska do Stavanger: 0zł
Autobus ze Stavanger na lotnisko: 8zł
Prom do Tau + autobus na parking pod Preikestolen tam i z powrotem: 112zł
McDonald: 30zł
Milkshake: 10zł
Razem: 360zł
Ekwipunek:
4x śpiwór
2x namiot
2x szpulka ze sznurkiem
2x paczka kiełbas
2x paczka parówek
12x tabliczka czekolady
4x pusta, zgnieciona butelka